Стамбульський кіт Шекер-ага, за нашим звичаєм Цукор-пан, мешкав у старому, похиленому будиночку в дільниці Вефа, там, нижче мечеті Сулейманіє, ближче до Золотого Рогу. Там, де тіні мінаретів сплітаються з імлою, димом і морським повітрям, а кожен день пахне спеціями і кавою.
У тому домі оселилися сирійці – жінка з трьома дітьми. Чоловік їхній загинув у дорозі, коли небо сипало вогнем на землю, коли світ перевернувся й лишив тільки страх. Вони прибули сюди, до Стамбула, із пустими руками, з острахом замість мови. Люди навколо були чужі, і лише один кіт розумів їхнє горе. Родина жила, як могла, і хоч життя було гірке, але кицюн був ситенький, угодований. Світ іще не зовсім осиротів.
Tylko godzina dwadzieścia lotu z Doniecka i ty jesteś w Gruzji. Niemożliwe połączenie radzieckich elementów i tysiącletniej tradycji. Obecnie właśnie ta synteza wyznacza koloryt lokaly.
Z lotniska w Kutaisi jechałem taksówką... nic specjalnego, gdyby nie kierowca... Duży facet zlekka po trzydziesce i wbrew panującym stereotypom o ludności z Kaukazu był nie to że rudy - miedziany. Ani słowa po rosyjsku i angielsku. Dogadywaliśmy się... po turecku. Co chwila padało:çok güzel, çok güzel :-) Ciekawe to, że co chwila żegnał się widząc cerkiew czy krzyż przy drodze. Wpadliśmy do zajazdu. Szaszłyki i chaczpuri - pycha. Niezadrakło i słynnego napoju gruszkowego, znanego za czsów ZSRR jako "дюшес". Powstał problem z alkoholem. O dziwo... nie było nic z miescowych trunków. Musiałem pić ukraińskiego "Nimirowa", niestety. Potem spalem w samochdzie. Obudziłem się już pod Tbilisi. Akurat leciala piosenka "Hava nigila hava". Więc zacząłem śpierać, a razem ze mną mój nowy znajomy, gruziński rudy karaluch... i tak z pięć razy. Kolega nie zapominał żegnać się. To teraz nie wiem czy jestem Polakiem i czy kierowca jednak jest Gruzinem?
Chyba pojadę z nim za kilka dni do Borjomi :-)